Historia z kopertą w tle
Świat poczty i uniwersum związanych z nią zagadnień rzadko emocjonuje. W tym uporządkowanym mechanizmie nie ma miejsca na nieprzewidziane zdarzenia. Ale jak w każdej regule, można znaleść wyjątki. I to całkiem ciekawe.
Redaktorzy znanego z publikowania apetycznych tekstów portalu „mental_floss” mają talent do wyszukiwania tego, co atrakcyjne w banalnych historiach. Tym razem na warsztat wzięli historie poczty oraz listów i znaleźli w nich naprawdę smakowite kąski. Oto kilka najlepszych. A przy okazji – historię świątecznej kartki z życzeniami, też przypominamy.
Analogowy wirus pocztowy
Już w XIX wieku można było otrzymać zawirusowane wiadomości. Serwerami je rozsyłającymi – jeśli można tak powiedzieć – były niektóre wyspy hawajskie dotknięte plagami chorób. Archipelag był już skomunikowany siecią pocztową i wiadomości z zainfekowanych regionów były przesyłane.
Żeby uniknąć rozprzestrzeniania się chorób, listy były oczyszczane przez spryskanie wrzącym octem. Czasem jednak podejmowano dodatkowe środki bezpieczeństwa, na przykład, gdy pojawiały się ogniska trądu.
Wrzący ocet, jak się okazuje, doskonale odkaża listy. Ot, praktyczna informacja.
Taką pocztę należało potraktować bardzo agresywnie – wpierw dwutlenkiem siarki przy nadawaniu listu, a następnie parami formaldehydu w sortowni w Honolulu. Dopiero ta procedura wystarczyła, by mieć pewność, że w przesyłce nie zachowały się żywe prątki wywołujące trąd – mycobacterium leprae. „Ta wiadomość została sprawdzona na obecność wirusów”.
Przekręt
Mówi się, że to Szkoci są największymi skąpcami Europy. Czy to prawda, nie nam oceniać – to tylko stereotypy. Na pewno jednak w XVII wieku w Imperium Brytyjskim nie brakowało „cwaniaków” wykorzystujących niedoskonałości ówczesnego systemu pocztowego, żeby tylko zaoszczędzić kilka pensów. Jakie były to „kruczki”?
Ot, na przykład ten związany z faktem, że zanim pojawiły się znaczki pocztowe, to odbiorca wiadomości płacił listonoszowi przy odbiorze listu. Gdzie tu pole do nadużyć? Żeby nie płacić, wystarczyło odmówić przyjęcia przesyłki – po uprzednim rzuceniu okiem na dopisane na kopercie słowa klucze zrozumiałe dla stron korespondencji, ale nie dla postronnych. Wiadomość przekazana, a cała „transmisja” za darmo. Bo jak wiadomo, „mądrej głowie, dość dwie słowie”…
Papirus w skorupce
Ponad 3700 lat temu wysłanie listu nie należało do czynności banalnych. Pomijając już nawet fakt, że około 1700 roku p.n.e. umiejętność pisania nie była zbyt rozpowszechniona, to znaczącym wyzwaniem było sprawne dostarczenie korespondencji na drugi kraniec Babilonii. Na szczęście, Babilończycy nie bez powodu stworzyli podwaliny pod współczesność. Wynaleźli bowiem specyficzny rodzaj koperty – z gliny, a więc materiału, którego w dolinach Tygrysu i Eufratu nigdy nie brakowało. Listy pisane przez starożytnych Babilończyków, przed wysłaniem były okrywane skorupką z gliny, składane jak pierożki i wypiekane w piecu, żeby koperta stwardniała – bez jej zniszczenia nie można było poznać treści wewnątrz. Co ciekawe, czasem do gliny dodawane było pierze – dla ozdoby lub jako „zbrojenie” wzmacniające ścianki skorupki-koperty.
Lotnictwo Dżyngis chana
Rządzenie krajem rozciągającym się od środkowej Azji po niemal środkową Europę wymaga doskonałej koordynacji wiadomości spływających z odległych zakątków imperium. Dziś, jest to łatwe, jednak w XII wieku nad mongolskimi stepami „nie unosił” się eter sieci GSM. Dżyngis chan, najpotężniejszy władca w historii środkowej Azji, miał jednak dość dobrze nakreślony obraz stanu państwa i sprawnie komunikował się z możnowładcami.
Można nawet powiedzieć, że „twittował” swoje rozkazy, ponieważ do przekazywania listów używał gołębi pocztowych. Jego imperium pokrywała sieć punktów kontaktowych, z których i do których wylatywali i przylatywali pierzaści posłańcy. To było w XII wieku, ale gołąb pocztowy wciąż ma się nieźle; warto też dodać, że w XIX wieku agencja Reuters używała tych ptaków do wymiany informacji o notowaniach giełdowych między Aachen a Brukselą.
Wielki Brat nie śpi
Paranoiczna wizja świata, w którym wszyscy są inwigilowani, jest przerażająca. Niestety, w pewnej mierze staje się udziałem naszej rzeczywistości – tej „twardej”, jak i wirtualnej. Czy rządy, czy cyberprzestępcy roszczą sobie większe prawo do naszej prywatności – bez znaczenia. Warto choć nieco lepiej zabezpieczyć przesyłaną korespondencję.
Kiedyś treść listów była utajniania przez np. podmienianie liter i znaków na inne, według umówionego klucza, pisanie na opak lub przez używanie anagramów. Dziś – w dobie korespondencji cyfrowej – mamy o wiele skuteczniejsze narzędzia do zabezpieczania listów przed osobami niepowołanymi. Przykładem mogą być np. aplikacje PGP – Pretty Good Privacy – oraz jej zamiennik w modelu open source GPG – GNU Privacy Guard. Po wygenerowaniu pary kluczy szyfrujących przypisanych do konta pocztowego, można utajnić korespondencję przez szyfrowanie asymetryczne, na przykład RSA. Idea jaka leży za tym systemem jest taka, że szyfrowanie i deszyfrowanie umożliwiają dwa osobne klucze (de facto pliki zawierające odpowiedni ciąg bitów). Klucz prywatny (zainstalowany np. przez dodatek do programu pocztowego) jest znany tylko właścicielowi i służy mu do szyfrowania wiadomości i odczytywania szyfrowanych wiadomości od innych – ale tylko tych, którzy wiadomość do nas zaszyfrowali naszym kluczem publicznym; można go udostępnić każdemu. Nie brzmi bezpieczenie? Bynajmniej – szyfrowanie odbywa się z użyciem niezwykle skomplikowanych algorytmów matematycznych operujących na np. bardzo rzadko występujących, zazwyczaj wielkich liczbach pierwszych. Algorytmy te mają to do siebie, że na podstawie wyniku ich działania nie da się odtworzyć (a w każdym razie jest to obliczeniowo niezwykle złożone) wartości początkowych działań matematycznych, takich jak faktoryzacja liczb. Oznacza to, że zaszyfrować do nas wiadomość może każdy, ale tylko my odczytamy raz zaszyfrowaną treść. Tylko klucz prywatny pozwala odtworzyć skomplikowane algorytmy i przywrócić czytelny format pozornie nic nieznaczącym ciągom cyfr, liter i znaków przestankowych.