Google kontra Kreml
Nowoczesne technologie i kanały komunikacyjne pozwalają na rozpowszechnianie dowolnie zmanipulowanych wiadomości. Ich odbiorcami są miliony, często nieświadomych, internautów. Szef Google, Eric Schmidt, zamierza to ukrócić.
Wojna informacyjna jest faktem, a dzięki internetowi jej prowadzenie jest łatwiejsze niż można sądzić. Tworzenie i rozpowszechnianie „fake newsów”, treści propagandowych przekłamujących fakty, jest skutecznym sposobem wpływania na opinię publiczną. Zgrabnie i wiarygodnie podane „wiadomości” pozwalają na manipulowanie internautami, którzy nie zawsze mają wiedzę lub kompetencje, żeby je zweryfikować. Jak twierdzą eksperci ds. bezpieczeństwa i analitycy mediów, prym w tej wojnie informacyjnej wiedzie Rosja – na jej usługach (a w zasadzie na usługach Kremla) są całe legiony internetowych trolli rozpowszechniających nieprawdziwe treści w sieci (i wpływające na pozycjonowanie „fake newsów” w wynikach popularnych wyszukiwarek), jak również wielkie koncerny medialne, np. „Russia Today” i „Sputnik”.
Z prokremlowską propagandą zamierza teraz walczyć internetowy gigant Google. Eric Schmidt, prezes holdingu Alphabet, którego częścią jest Google, zapowiedział niedawno, że informacje pochodzące z proputinowskich rosyjskich mediów nie będą już eksponowane w agregatorze wiadomości Google News. Schmidt ogłosił to na konferencji International Security Forum w kanadyjskim mieście Halifax. Czy ta zapowiedź walki z sieciową dezinformacją oznacza XXI-wieczną cenzurę? Oby nie. Warto jednak nadmienić, że prezes Alphabet podkreślił, że Google News nadal będzie „zbierać” artykuły ze wspomnianych rosyjskich źródeł, jednak nie będzie ich wysoko pozycjonować wśród wiarygodnych informacji od uznanych, niezależnych mediów.