Miasto Lwa
Singapur to prawdziwy raj. Ten kraj łączy w sobie to, co najlepsze w kulturach Dalekiego Wschodu i Zachodu.
Według malajskiej legendy, dawno temu książę z Sumatry odwiedził wyspę Temasek. Szukając schronienia przed burzą, napotkał lwa. Potraktował to jako dobrą wróżbę i założył Singapur, czyli Miasto Lwa. Do dzisiaj śnieżnobiały posąg Merlion górujący nad wodami Marina Bay jest najbardziej znanym symbolem drugiego najbogatszego państwa w Azji. A właściwie minipaństwa, bo powierzchnia Singapuru to niewiele ponad 700 kilometrów kwadratowych. Tyle, co nic. Gdy jednak mowa finansach, to warto wspomnieć, że PKB Singapuru to niemal 500 mld dolarów (a PKB per capita przekracza 83 tys. dolarów). Singapur jest absolutną potęgą.
Prawdziwa perła w koronie
Historia powstania tego wyjątkowego miasta znajdującego się na końcu Półwyspu Malajskiego jest jednak zdecydowanie bardziej prozaiczna, niż wskazywałaby na to miejscowa legenda. W 1826 roku Brytyjczycy szukający strategicznego przyczółka dla Kompanii Wschodnioindyjskiej, po wcześniejszej dzierżawie, wykupili od władającego półwyspem sułtana Johoru niewielką wyspę zamieszkaną głównie przez chińskich kupców.
Merlion górujący nad wodami Marina Bay do dzisiaj pozostaje najważniejszych symbolem Singapuru.
Przybył tu sir Thomas Stamford Raffles, który – jak głosi umieszczona na jego pomniku w centrum miasta tablica – „odmienił los Singapuru, przekształcając senną rybacką wioskę w wielki port i nowoczesną metropolię”. Anglik nie tylko stworzył koncepcję rozbudowy osady, ale także ogłosił, że wszyscy kupcy handlujący na tym obszarze zostaną zwolnieni z podatku. Ten krok zaprocentował napływem przedsiębiorczej ludności z niemal całej Azji – Chin, Indii, Półwyspu Malajskiego i Indonezji. Po I wojnie światowej Singapur stał się najważniejszą brytyjską bazą wojskową na Dalekim Wschodzie – dlatego też dwie dekady później został celem japońskiej inwazji. Już po kapitulacji cesarstwa, w 1946 roku Singapur osiągnął status samodzielnej kolonii brytyjskiej, a w 1959 roku uzyskał pełną niepodległość. Później przez krótki okres wchodził w skład Federacji Malezji, ale na fali wzajemnej nieufności i roszczeń, parlament w Kuala Lumpur jednogłośnie zdecydował o wyrzuceniu wyspy z federacji. Powstało suwerenne państwo-miasto Singapur.
Multikulti, czyli Nowy Rok razy cztery
Krystalizująca się już od początków brytyjskiego panowania struktura społeczna Singapuru do dzisiaj pozostaje niezwykle zróżnicowana. Tworzą ją przede wszystkim etniczni Chińczycy (ponad 70 proc. społeczeństwa), Malajowie (ok. 13 proc.), Hindusi (ok. 8 proc.) oraz Arabowie, Europejczycy i Australijczycy – te dwie ostatnie grupy to głównie „ekspaci” zasilający liczne zastępy pracowników korporacji. Singapur w końcu to jedna z najważniejszych stolic biznesowych świata – szacuje się, że swoją siedzibę ma tu ponad 170 banków i instytucji finansowych z całego globu.
Wielokulturowość Singapuru ma także jeszcze jeden wymiar – miasto świętuje nadejście nowego roku aż… cztery razy!
I mimo tak skomplikowanej struktury etnicznej, warto odnotować fakt, że praktycznie nie występują tu żadne konflikty natury narodowościowej. Co jeszcze ciekawsze, problem pospolitej przestępczości został tu praktycznie wyeliminowany. Sprzyja temu nie tylko drakoński kodeks karny, ale także (a może przede wszystkim) brak bezrobocia – utrzymuje się ono na poziomie zaledwie ok. 2,8 proc. Wielokulturowość Singapuru ma także jeszcze jeden wymiar – miasto świętuje nadejście nowego roku aż… cztery razy! Pierwszy raz w październiku podczas DeepaVali, czyli hinduskiego powitania nowego roku. Następny „nowy” rok przypada – podobnie jak na Zachodzie – 1 stycznia, a zaraz po nim 19 stycznia Malajowie świętują Hari Raya. Celebracje wejścia w nowy rok kończą Chińczycy, którzy tradycyjnie zrywają ostatnią kartkę z kalendarza pomiędzy końcem stycznia a ostatnim dniem lutego. W 2015 roku wypadnie on 19 lutego – wówczas rozpocznie się Rok Owcy. Ta multikulturowość Singapurczyków przekłada się także na ich wielojęzyczność – oficjalnymi językami kraju są angielski, mandaryński, tamilski i bahasa (czyli malajski). W powszechnym użyciu zwłaszcza obecny jest ten pierwszy, ale w mowie potocznej Singapurczycy posługują się chętnie pidżynem – łączącym cechy angielskiego i mandaryńskiego „singlishem”.
Wieżowce, ogrody i… ząb Buddy
Singapur jest tak zróżnicowany pod względem architektonicznym, że nie sposób nie zachwycić się, spacerując jego ulicami. Na początku wszyscy turyści trafiają do lśniącego szkłem wieżowców centrum miasta, którego „najjaśniejszą gwiazdą” jest hotel Marina Bay Sands. To trzy przeszło 200-metrowe wieże, zwieńczone łączącym je „pokładem” – SkyParkiem.
Zwiedzając Gardens by the Bay, nie można też przegapić „superdrzew” (Super Trees), czyli kilku wielkich konstrukcji obrośniętych tropikalnymi pnączami – podświetlone na różne kolory, przypominają nocą scenografię z filmu „Avatar”.
Na jego powierzchni znajdziemy nie tylko luksusowy klub i restaurację, ale także słynny 150-metrowy basen, z którego rozciąga się niezwykły widok na panoramę miasta. A to dopiero wstęp do kolejnych miejskich atrakcji, bo Singapur to nie tylko szkło i metal. To także pachnąca curry i kadzidłami dzielnica indyjska, w której liczne świątynie hinduistyczne mieszają się z małymi sklepikami i barami. Co najmniej równie ciekawa jest znajdująca się po drugiej strony od centrum miasta Chinatown. Tutaj natkniemy się przede wszystkim na buddyjskie pagody (np. okazałą Świątynię Relikwii Zęba Buddy), chińskie stragany, na których kupimy przeróżne przysmaki z Państwa Środka, oraz nocny targ z jedzeniem. Singapur słynie także ze swojej bujnej roślinności, która jest oczkiem w głowie miejscowych władz – do tego stopnia, że od kilku lat konsekwentnie realizują one program „Miasto Ogród”. Jego sztandarowym i najbardziej spektakularnym elementem są Gardens by the Bay – wspaniałe ogrody oddane do użytku zaledwie dwa lata temu. Zajmują one obszar ponad 100 hektarów w samym centrum miasta, tuż za hotelem Marina Bay Sands. Brytyjscy projektanci z pracowni Grant Associates czerpali inspirację z fantazyjnych kształtów orchidei – kwiatów bardzo popularnych w tym rejonie świata. W skład ogrodów wchodzą dwie oranżerie: Flower Dome o powierzchni ponad hektara oraz niespełna hektarowa Cloud Forest Dome. W tej drugiej znajdziemy rośliny śródziemnomorskie, kalifornijskie, a nawet te pochodzące z zachodnich rejonów Australii i Chile. Natomiast największą atrakcją Cloud Forest Dome jest wysoki na 35 metrów wodospad i liczne gatunki górskiej roślinności. Zwiedzając Gardens by the Bay, nie można też przegapić „superdrzew” (Super Trees), czyli kilku wielkich konstrukcji obrośniętych tropikalnymi pnączami – podświetlone na różne kolory, przypominają nocą scenografię z filmu „Avatar”.
Na koniec, choć po pierwsze: jedzenie
Jeżeli mielibyśmy wskazać sport narodowy Singapurczyków, bez wątpienia okazałoby się nim jedzenie. Mieszkańcy wyspy cenią sobie dobrą kuchnię, a stołowanie się w barach i restauracjach jest tu codziennym zwyczajem. Nic dziwnego – Singapur po prostu pachnie doskonałą, aromatyczną kuchnią. To właśnie w tym aspekcie multikulturowość maleńkiego kraju objawia się najciekawiej.
Czy w Chinatown, czy w Little India, natkniemy się na mnóstwo lokalnych restauracji serwujących autentyczne (i bardzo tanie!) przysmaki pochodzące z tych krajów.
Czy w Chinatown, czy w Little India, natkniemy się na mnóstwo lokalnych restauracji serwujących autentyczne (i bardzo tanie!) przysmaki pochodzące z tych krajów. W Singapurze dobrze można zjeść nawet w… centrum handlowym. W jednym z nich – Plaza Singapura – znajdziemy filię pochodzącej z Hongkongu restauracji Tim Ho Wan, która słynie z tego, że jest najtańszym lokalem na świecie, wyróżnionym gwiazdką Michelin. Restauracja specjalizuje się w znakomitych dim sumach, czyli chińskich pierożkach serwowanych w drewnianych koszykach. Będąc w Singapurze, nie sposób także nie spróbować dania uchodzącego za narodowy przysmak – kraba w pikantnym sosie chilli (Chilli Crab).
Singapur to niezwykle barwny i wielojęzyczny tygiel, w którym harmonijnie mieszają się wszystkie najważniejsze azjatyckie nacje i kultury – co już samo w sobie jest prawdziwym ewenementem. A jeszcze większym jest to, że Singapurczycy prowadzą bardzo zachodni tryb życia nastawiony na zarabianie pieniędzy i konsumpcję – to kolejny z miejscowych paradoksów. Żeby zobaczyć to na własne oczy, warto przemierzyć 10 tys. kilometrów!
Tego trzeba spróbować w Singapurze!
Miasto lwa ma wiele do zaoferowania, gdy mowa o kuchni. Oto kilka przykładów dań, o których można powiedzieć „niebo w gębie”!.
Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania „Diners Club Magazine”.