Chciał być bankierem, został hotelarzem. Conrad Hilton jest uosobieniem sukcesu – amerykańskiego snu.
Ludzie zawsze będą podróżować – to leży w ich naturze. Conrad Nicholson Hilton doskonale to rozumiał i wiedzę tę przekuł w globalny sukces. Dziś marka Hilton niesie w sobie obietnicę komfortu i luksusu. Na całym świecie bezapelacyjnie kojarzy się z wysoką jakością obsługi i doskonałą kuchnią. W 3600 hotelach należących do Hilton Worldwide w ponad 80 państwach świata można poznać, czym jest pięciogwiazdkowa klasa.
Pobożny człowiek sukcesu
Hiltonowi urodzonemu w San Antonio, w Boże Narodzenie 1887 roku, przez całe życie sprzyjało szczęście. On jednak wolał określać je mianem opatrzności bożej.
Karierę hotelarza rozpoczął z 5000 dolarów. Dziś stworzonego przez niego imperium warte jest ponad 9 mld dolarów.
Wychowany przez matkę w głębokiej wierze katolickiej (tak jak jego siedmioro rodzeństwa), do końca życia pozostał dobrym synem Kościoła, a swoje problemy – także natury finansowej – powierzał Bogu w modlitwie.
Czy jego pobożność sprawiła, że stał się jednym z najbogatszych ludzi w Ameryce i twórcą jednej z czterech największych sieci hotelarskich? Nie nam to osądzać, ale pewne jest, że swój sukces zawdzięcza ciężkiej pracy.
Droga do pieniędzy
Conrad Hilton od najmłodszych lat interesował się zarabianiem pieniędzy. Pracował w sklepie ojca (Augustusa Hiltona, norweskiego emigranta; matka, Mary Laufersweiler, była Amerykanką niemieckiego pochodzenia), a także prowadził z nim obwoźny handel wśród traperów i poszukiwaczy przygód zamieszkujących dzikie pustynie stanu Nowego Meksyku.
Conrad Hilton mógł zostać zawodowym politykiem – dwukrotnie był wybierany do legislatury stanu Nowy Meksyk.
Pomagał również rodzicom w prowadzeniu domowego hoteliku. Rodzeństwo Hiltona – Felice, Eva, Carl, Rosemary, August i Helen (ósmy z rodzeństwa, Julian, zmarł w niemowlęctwie), po kolei wyprowadzali się z rodzinnego domu. Pozostawały ich puste pokoje, które były czasem podnajmowane gościom – za jedyne 2,5 dolara dziennie. Rodzinie wiodło się całkiem dobrze. Na tyle, że Augustus z pomocą Conrada zaczął prowadzić bank, który przyjmował depozyty pieniężne. Interes szedł świetnie, bo nie brakowało chętnych do powierzenia pieniędzy szanowanym biznesmenom z San Antonio. Conrad Hilton chciał jednak spróbować sił w czymś innym – wybrał więc politykę. I tu również mógł odnieść sukces, ponieważ dwukrotnie z rzędu był wybierany do legislatury stanowej Nowego Meksyku. Po raz pierwszy w wieku zaledwie 25 lat. To jednak nie była jego miłość, więc porzucił dobrze zapowiadającą się karierę senatora stanowego. Z kapitałem w wysokości 3000 dolarów postanowił założyć bank. Tak też zrobił, ale ponownie nie zagrzał zbyt długo miejsca. Wybuchła I wojna światowa, do której włączyły się Stany Zjednoczone Ameryki. Musiał sprzedać bank i ruszyć do walki.
Do trzech razy sztuka
Wraz z ojcem trafił na dwa lata do Francji. Przeżył, ale stracił ojca. Jak na ironię, nie zginął on od kul nieprzyjaciela, ale w wypadku drogowym… Po demilitaryzacji w 1919 roku Conrad Hilton wiedział, jaki ma cel – roponośna teksańska pustynia. W liczącym dziś niespełna 4000 mieszkańców miasteczku
Cisco, zamierzał otworzyć bank – po raz trzeci w życiu. Jak wspominał w autobiografii „Be my guest” („Bądź moim gościem”), miał przy sobie 5000 dolarów – dla bezpieczeństwa wszyte w podszewkę marynarki.
Z takim majątkiem mógł spróbować szczęścia. Znalazł nawet bank do kupienia, ale właściciel – widząc zainteresowanie Hiltona – zażądał najpierw 75, a potem 80 tys. dolarów. Zawiedziony, Hilton postanowił przenocować w miasteczku.
Zrządzenie losu
Przypadkiem lub wiedziony wskazaniami siły wyższej, Hilton trafił do Mobley Hotel. To, co zobaczył, zmieniło jego myślenie: w holu tłum ludzi czekał na swoją kolej do wynajęcia pokoju. Meldunek w tym hotelu trwał maksymalnie osiem godzin. Goście zmieniali się trzy razy dziennie – w każdym z pokoi. A mimo to byli oni gotowi tyle czekać, by się choć chwilę przespać.
Wiedział już, że zaraz zrobi interes życia. – Mobley Hotel wyglądał w moich oczach jak skrzyżowanie motelu z kopalnią złota – wspominał w 1959 roku w autobiografii. Kilka dni później zapożyczył się na 35 tys. dolarów i został właścicielem pierwszego z sieci 3600 hoteli mających jego nazwisko w szyldzie.