• Biznes
  • Podróże
  • Design
  • Relaks
  • Technika
  • Sport
  • Felieton
  • Diners Club Info
Diners Club Magazine
Biznes

Dlaczego nie będzie tu Hollywood

przez Redakcja · z dnia 15 maja 2013

Co rusz natrafiam na zagorzałych zwolenników wolnego rynku, przekonanych, że dosłownie każda dziedzina życia – a już w szczególności kultura – powinny być poddane jego zasadom. A jak kultura, to i kinematografia…

Filmy skrajnym liberałom podpadają systematycznie   – bo albo są za drogie, albo co gorsza ich twórcy mówią, że mogłyby kosztować jeszcze więcej. I, uwaga!, państwo powinno ich wspomóc. Trudno z  fanatycznymi wyznawcami liberalizmu polemizować. Tym bardziej że ich poglądy zazwyczaj są twardo powiązane z  dobrą sytuacją finansową. Prywatna służba zdrowia, prywatne szkolnictwo, ba – nawet więziennictwo  – to dla nich coś naturalnego. Jak kasa, na której siedzą.

A jednak się mylił…

Wielu z  liberałów do obrony swojego światopoglądu używa argumentów wziętych wprost z  książek francuskiego dziennikarza i  filozofa Guy Sormana („Rozwiązanie liberalne”, „Państwo minimum”). Mniejsza o  to, że Sorman zmienił diametralnie swoje poglądy, bo wyciągnął wnioski zarówno z  fatalnych efektów reaganowsko-thatcherowskich reform liberalno-deregulacyjnych, jak i  z  istoty kryzysu ostatnich lat. Mniejsza jednak o  to. Dla mnie ważne jest, że gros argumentów za całkowitym „sprywatyzowaniem” kinematografii jej zwolennicy prawie wyłącznie odnoszą do przykładów z  rynku amerykańskiego. Co jest zabawne, bo ma się on nijak do warunków polskich czy nawet europejskich. Tylko że oni tego nie rozumieją… Globalna potęga hollywoodzkiej kinematografii nie bierze się bowiem z zasad wolnego rynku, ale z  jego przeciwieństwa – skrajnej nierównowagi i praktycznie kartelowej polityki.

Globalna potęga hollywoodzkiej kinematografii nie bierze się bowiem z zasad wolnego rynku, ale z  jego przeciwieństwa – skrajnej nierównowagi i praktycznie kartelowej polityki.

Amerykańskie filmy swoją jakość i  atrakcyjność opierają na gigantycznych funduszach, jakie z niewielkim ryzykiem mogą uruchomić przy każdej produkcji. Wszystko dzięki temu, że od dziesięcioleci amerykański przemysł kinowy skierowany jest do ponad 250-milionowej populacji w USA i setek milionów ludzi w innych krajach anglojęzycznych. Dla nich wszystkich bywanie w  kinie to ważny element stylu życia, a  w  dodatku dla tych kinomanów wielokrotne płacenie za bilet w  ciągu roku nie jest zbyt obciążające. Taki „target” generuje więc ogromne przychody, które wytwórniom pozwalają na podejmowanie kolejnego ryzyka. Czyli produkcji następnych filmów.

Nawyk made in USA

Trzeba również pamiętać, że przez wiele lat po wojnie Stany Zjednoczone (a więc i  rząd lobbowany przez wielkie wytwórnie filmowe), realizując plan Marshalla, wymuszały na Europie wyświetlanie w kinach w pierwszej  kolejności filmów made in USA i ograniczanie produkcji lokalnych. Choć system ten zniknął w  niesławie, przez kilka lat zdążył w wielomilionowej europejskiej publiczności wyrobić nawyk oglądania amerykańskich produkcji. Dzięki takim kartelowym i  monopolistycznym praktykom Hollywood zgromadził środki (materialne i niematerialne – jak image) pozwalające na produkcję w ogromnej skali i z takim samym rozmachem. W pewnym sensie USA skolonizowały świat. I przyznać trzeba, że przewagi tej nie roztrwoniły przez lata. Przeciwnie:  Fabryka Snów skoncentrowała się na takim typie filmów oraz ich promocji, które są możliwe tylko i  wyłącznie przy posiadaniu gigantycznych zasobów. Dość przypomnieć, że „Avatar” Jamesa Camerona kosztował ok. 250 mln dolarów, a drugie ćwierć miliarda włożono w jego globalną reklamę…

Rzecz jasna, w  USA powstają setki filmów tańszych. Niemniej, tańszy za wielką wodą znaczy co innego niż w  Polsce (kilkanaście milionów dolarów i  więcej versus 1–2 mln dolarów). Ponadto tańsze produkcje z USA wciąż korzystają z tego samego zaplecza technicznego, fachowców, gwiazd i patentów promocyjnych co reszta Hollywood.

Tak oto – w  największym skrócie – wygląda „wolny rynek” amerykańskiej kinematografii. Nie potępiam go! Więcej: sam z przyjemnością oglądam część tamtejszych superprodukcji i cieszę się, że kogoś stać na zainwestowanie w na przykład genialnie zrealizowaną trylogię Tolkiena. Buntuję się jednak, jeśli ktoś mi Amerykę podaje za wzorcowy przykład państwa, w którym atrakcyjne i  dobre jakościowo filmy powstają wyłącznie za „prywatne” pieniądze bez najmniejszego angażowania państwa. I  jako przykład nie tylko wart naśladowania, ale wręcz wzorzec z Sèvres dla „okradających państwo i podatnika” twórców w Polsce.

Kto jest złodziejem?

Wspomnieć też warto, że to „okradanie”, nawet jeśli zmienić je na jakiś bardziej eufemistyczny termin, wcale nie jest faktem. I mam na to ekonomiczne dowody. W  Polsce coraz więcej filmów współfinansowanych (do wysokości co najwyżej 50 procent budżetu) przez Polski Instytut Sztuki Filmowej (dysponujący zresztą środkami nie z budżetu państwa, ale od „opodatkowanych” prywatnych nadawców telewizyjnych) zwraca koszty swojej produkcji, albo i nawet przynosi solidny zysk. Przy okazji rozkręcona kinematografia generuje miejsca pracy, a te – generują podatki.

Kino i telewizja

Last but not least – jest jeszcze inne, solidnie biznesowe, a  zarazem perspektywiczne, spojrzenie na narodowy przemysł kinematograficzny. Bodaj w  latach 80. ubiegłego wieku wszystkie duże stacje telewizyjne we Francji bez udziału państwa dogadały się, że w sobotnim prime timie powstrzymają się od emisji filmów fabularnych, choć gromadziły one największą widownię. Uznano, że widownia ta przesunie się w znaczącej części do kin. Kina zarobią więcej na sprzedaży biletów, co da też znacząco większe zyski producentom. A ci dodatkową gotówkę przeznaczą na produkcję większej liczby nowych filmów, które po kilku latach trafią… do telewizji. Do telewizji, która wciąż potrzebuje nowości, a w dodatku jeśli te „nowości” znane są już części telewidzów z kin sprzed kilku lat, tym chętniej obejrzą je jeszcze raz – na małym ekranie. Każdy widz, w każdym chyba kraju na świecie, „najbardziej lubi te piosenki, które już zna”… Czyż nie?

Fakt, że ten francuski patent wykruszył się gdzieś w  latach 90., świadczył raczej o  nowym typie krótkowzrocznego, egoistycznego kapitalizmu (w swej istocie takiego samego jak ten, który przyczynił się do globalnego kryzysu!), a nie o  ekonomicznej sensowności  takiego „wolnościowego” sposobu myślenia. Dlatego zanim bałwochwalczo uwierzy się w wolny rynek kultury, warto najpierw wszystko policzyć, podowiadywać się i  sprawdzić, czy to rzeczywiście wolny rynek, czy może „wolna amerykanka”.

Jacek Rakowiecki

Podziel się Tweet

Warto zobaczyć

  • Biznes

    Do siego roku!

  • Biznes

    Bogaci się bogacą

  • Biznes

    Z pieniędzmi od wieków

Wyszukaj w serwisie

Ostatnie wpisy

  • Do siego roku!

    31 grudnia 2017
  • Bogaci się bogacą

    28 grudnia 2017
  • Co kraj, to… produkt

    27 grudnia 2017
  • Z pieniędzmi od wieków

    27 grudnia 2017
  • Sztuka biznesu: Opowieść Wigilijna

    23 grudnia 2017

Polub nas na Facebooku

Diners Club Polska

Polecane

  • Do siego roku!

    31 grudnia 2017
  • Bogaci się bogacą

    28 grudnia 2017
  • Co kraj, to… produkt

    27 grudnia 2017
  • Z pieniędzmi od wieków

    27 grudnia 2017
  • Sztuka biznesu: Opowieść Wigilijna

    23 grudnia 2017
  • Biuro reklamy
  • Kontakt
  • Polityka prywatności
  • Regulamin
  • Właściciel tytułu
  • Wydawca

O MAGAZYNIE

  • Regulamin
  • Polityka prywatności
  • Biuro reklamy
  • Kontakt

Kategorie

  • Biznes
  • Design
  • Diners Club Info
  • Felieton
  • Podróże
  • Relaks
  • Sport
  • Technika

Ostatnie wpisy

  • Do siego roku!

    31 grudnia 2017
  • Bogaci się bogacą

    28 grudnia 2017
  • Co kraj, to… produkt

    27 grudnia 2017

Wyszukaj w serwisie

© 2015 Diners Club Polska