Jest majowa niedziela, dzień po gali tegorocznego, 37. Gdynia Film Festival. Siedzę w sopockiej kawiarni z niewidzianym od lat przyjacielem. Staram się na chwilę oderwać od 20 obejrzanych festiwalowych obrazów. W redakcji „Filmu” czekają już kolejne filmy. W poniedziałek jeden, we wtorek dwa, czwartek i piątek po jednym, ale na pewno coś jeszcze dorzucą…
Dzwoni komórka. – Tu taka a taka telewizja informacyjna… Jest pan jeszcze w Gdyni? – słyszę w słuchawce. Oddycham z ulgą. – Nie! Jestem w Sopocie, przy Monte Cassino – odpowiadam. – A to jeszcze lepiej, bo na molo sopockim jest właśnie nasza ekipa. Mogą podejść? – pada pytanie. – A co, znowu o festiwalu? Zlitujcie się, mówię o nim do mediów już od kilku dni… – próbuję wymigać się od komentowania. – Ale wie pan, mamy taki kłopot… Nagraliśmy już wypowiedzi dwóch krytyków i obie są miażdżące: że wstyd, syf i ogólny upadek polskiego kina… – tłumaczy głos. Wstyd? Syf? Upadek polskiego kina? Czy tamci krytycy byli aby na tym samym festiwalu co ja? Zeszłoroczny był, owszem, lepszy, ale już wtedy wszyscy wiedzieli, że taki festiwal to trochę fart. W dodatku tegoroczny, przyspieszony z powodu mistrzostw Europy o miesiąc nie mógł pokazać wszystkich filmów, bo z niektórymi po prostu nie zdążono. Produkcja filmu to gigantyczna, pracochłonna maszyneria. A sięgając głębiej do ludzkiej psychiki, trzeba powiedzieć, że prawda jest taka, że zadowoleni są ci, którzy wygrali, a przegrani, niezauważeni, pominięci narzekają. I nie dziwi fakt że wygrał film, który nie tylko otarł się o Oscara, ale też zgromadził ponad milion trzysta tysięcy widzów – dziesięć razy tyle, co osławione, czysto komercyjne „Kac Wawa”!
Wzruszenie
Tyle narzekania. A co w Gdyni najbardziej się podobało? Wśród moich faworytów, jakby się zmówili, akurat prawie każdy coś dla siebie znajdzie. Najpierw nagrodzona Srebrnymi Lwami „Obława” Marcina Krzyształowicza. Trochę podobna w konwencji do zeszłorocznego hitu Wojciecha Smarzowskiego „Róża”, bo też dość mroczny antywestern, i też z historii Polski. No i również z Marcinem Dorocińskim, któremu tu partnerują Weronika Rosati (świetna, jeszcze lepsza rola niż w pamiętnym „Pitbullu”) i zawsze niezawodny Maciej Stuhr. Rzecz zaś opowiada o losach oddziału partyzanckiego pod niemiecką okupacją, ale nie tak, jak do tego nas przyzwyczajono: „jak to na wojence ładnie” albo „rozszumiały się wierzby płaczące…”. Jest jak było: głodno, straszno, beznadziejnie. I jest zdrajca. I są wyroki na kolaborantów – strzały w tył głowy. I intryga, jak z dobrego thrillera. Ale przede wszystkim: nic i nikt nie jest tu do końca dobry ani całkowicie zły. Drugi hit festiwalu to „Jesteś bogiem” Leszka Dawida (reżyser zeszłorocznej przebojowej „Ki” z Romą Gąsiorowską) o kultowym już zespole hiphopowym Paktofonika, którego lider, charyzmatyczny Magik, popełnił samobójstwo, gdy jego kariera właśnie zaczęła się szaleńczo rozwijać. Film pewnie raczej dla młodszych, ale ja, z pokolenia, którego hip-hop raczej już nie ruszał, a często wręcz irytował, odkryłem kawał jakiejś nieznanej mi Polski. Przejmującej, ważnej, ciekawej. Tak ważnej, że aż do końca oklasków miałem ściśnięte gardło. Ściśnięte wzruszeniem po prostu.
Produkcja filmu to gigantyczna, pracochłonna maszyneria. A sięgając głębiej do ludzkiej psychiki, trzeba powiedzieć, że prawda jest taka, że zadowoleni są ci, którzy wygrali, a przegrani, niezauważeni, pominięci narzekają.
Zachwyt
Trzeci świetny z nowych filmów na festiwalu to „Dzień kobiet” debiutantki Marii Sadowskiej o głośnej przed kilku laty historii kobiet, które poszły na wojnę z potężną siecią marketów spożywczych i – skazane, wydawałoby się, na pożarcie – wygrały w sądzie. Generalnie: kawał emocjonującego kina społecznego w stylu niemalże amerykańskim (oscarowy „Erin Brockovich” z Julią Roberts się kłania), z wiarygodnym aktorstwem i świetnym tempem. Będzie z tego, jestem przekonany, hit co najmniej taki jak „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec w 2009 roku. Trzy hity na jednym festiwalu to raczej nieźle, prawda? Tym bardziej że spośród pozostałych produkcji, których premiery dopiero przed nami, też da się wygrzebać rzeczy ciekawe, sympatyczne, ciepłe czy bodaj interesujące. Nie licząc już nawet burzy, jaka zapewne wybuchnie wraz z wejściem na ekrany „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego, filmu –nie owijając w bawełnę – po prostu o sprawie mordu w Jedwabnem, czy też raczej współczesnego śledztwa w tej sprawie. Do Jedwabnego Pasikowski dodał jeszcze znaną z prasy historię człowieka, który odkrył, że pewna droga wybrukowana jest macewami z żydowskiego cmentarza. Dodał też do całości drastyczną puentę, która już na festiwalu wzbudziła dyskusje i spory… Mnie akurat „Pokłosie” nie przypadło do gustu, ale można się spodziewać, że pierwsze po całej dekadzie milczenia dzieło twórcy „Psów” wzbudzi ciekawość, emocje i dyskusje. A po to też się robi kino…
Zwycięstwo
Skoro nie jest źle, to dlaczego tych dwóch anonimowych krytyków mówiło o upadku polskiego kina i fatalnym poziomie festiwalu? Myślę, że odpowiedź można znaleźć wśród następujących hipotez:
1. W Polsce lepiej, gdy szklanka jest w połowie pusta.
2. Krytyczna opinia o czymkolwiek budzi szacunek u odbiorców. Pochwały budzą podejrzenia: o korupcję, lizusostwo, kolesiostwo.
3. Jeśli wygrywa nie ten, którego na zwycięzcę sobie upatrzyliśmy, najwygodniej i najskuteczniej jest zakwestionować sens całych „zawodów” (regulamin był do bani, sędzia – kalosz, boisko za mokre, kula za ciężka, wiatr wiał w niewłaściwą stronę), bo to zmniejsza gorycz porażki, ba, sprawia, że staje się ona nieznacząca. I o tym wszystkim opowiedziałem przyjacielowi w sopockiej kawiarni. On, wyraźnie poruszony, skwitował moje wywody: – Zbyt bolesne jest to, co mówisz. Bierzmy rachunek, ja płacę. I w taki właśnie sposób zostałem w Sopocie zwycięzcą festiwalu w Gdyni…
Jacek Rakowiecki