Wdrapuję się na szczyt Świątyni Słońca. Przewodnik odprawia rytuał podążających Drogą Inków. Coś w tym musi być, bo czuję się zdrowszy i wewnętrznie zmieniony.
Boeing 747 siada spokojnie na płycie lotniska. Jeszcze wczoraj byłem w Warszawie, a dziś stoję na skarpie Parku Miłości w Limie i patrzę na Pacyfik. Znajomy organizował wycieczkę do Peru. Miałem być osobą rezerwową i jechać, jeśli nie znalazłaby się odpowiednia liczba chętnych. Jak się okazało, miałem szczęście i stałem się pełnoprawnym uczestnikiem niezwykłej wyprawy na kraniec świata.
My tu kochamy Polaków
Lima została założona przez hiszpańskiego konkwistadora Francisca Pizarra w 1535 roku na wysokim klifie Oceanu Spokojnego. Jest to piąte pod względem wielkości miasto Ameryki Łacińskiej i zarazem – ze względu na położenie – jedno z najpiękniejszych. Jest także najbardziej zatłoczoną metropolią Peru – mieszka tu 1/3 wszystkich obywateli tego państwa. Będąc w Limie, warto zobaczyć zmianę warty przed pałacem prezydenckim. To bardziej taniec niż marsz. Wartownicy w strojach z różnych epok historycznych prezentują skomplikowane układy marszowe przy akompaniamencie muzyki. Przedstawienie trwa godzinę i odbywa się w trakcie ważniejszych świąt.
Obowiązkowym punktem każdej wycieczki (zwłaszcza z Polski) będącej w okolicy Plaża de Armas jest również dworzec Kolei Transandyjskiej. Została ona zaprojektowana w XIX wieku przez naszego rodaka, inż. Ernesta Malinowskiego. Co ciekawe, jest on peruwiańskim bohaterem narodowym, zaś na wspomnianym dworcu wmurowana została tablica upamiętniająca 80. rocznicę jego śmierci. Za sprawą dokonań inż. Malinowskiego (choć nie tylko jego) Polska i Polacy są w tym kraju wyjątkowo lubiani. Turyści znad Wisły mogą liczyć na szczególnie przyjazne traktowanie. – Państwo z Polski? Proszę wejść – usłyszeliśmy od strażnika w muzeum, mimo że pilnowany przez niego budynek powinien być już zamknięty. Gdy weszliśmy do środka, strażnik dodał: My tu kochamy Polaków. Dużo wam zawdzięczamy. Czujcie się jak u siebie w domu.
Peruwiańczycy darzą Polaków szczególnym uczuciem. Dzięki naszym inżynierom powstało w Peru wiele obiektów, które służą do dziś. Ot, choćby kolek transandyjska – wysokogórska perła.
Następnie jedziemy do dzielnicy Pueblo Librę, do muzeum Rafaela Larco Herrery, poszukiwacza skarbów i archeologa. Dość kontrowersyjnego. Ponoć kolekcje wykopane przez niego z grobów inkaskich nie są w 100 proc. autentyczne. Niektórzy nawet twierdzą, że Herrera sam „wyprodukował” część eksponatów. Jednak warto tu zajrzeć, ponieważ prezentowana w muzeum ceramika zaskakuje. Dominują kolekcje naczyń z wyobrażeniami męskich członków i aktów seksualnych… Odwiedzamy też Muzeum Złota będące prywatną kolekcją zmarłego peruwiańskiego miłośnika sztuki – Miguela Mujica Galio. To największy zbiór wyrobów ze złota, srebra i ceramiki z czasów preinkaskich i późniejszych. Bogactwo (dosłownie) form urzeka.
Pociąg w chmurach
Z braku czasu nie zabawiliśmy zbyt długo w Limie. Idziemy na dworzec słynnej Kolei Transandyjskiej. Płyniemy w tłumie turystów ze wszystkich zakątków ziemi. Wszyscy chcą zobaczyć, jak działa najwyżej położona linia kolejowa świata, którą zbudował polski inżynier. Wnętrze pociągu urządzono bardzo przyjemnie: ogromne okna i – o dziwo – fotele lotnicze. Jest trochę chłodnawo. Ogrzewanie włącza się dopiero po osiągnięciu określonej wysokości, gdy temperatura zaczyna drastycznie spadać.
Oddalamy się od Limy, a pociąg pnie się coraz wyżej. Zaczynam żuć liście koki. Przed wyjazdem nasłuchałem się o nich od osób, które odwiedziły Peru. Można je kupić w każdym supermarkecie w Limie. W sprzedaży są też cukierki z koką i „ziołowa” herbatka.
Warto zaznaczyć, że liście koki i kokaina mają odmienne działanie. Koka znana jest w tym regionie od tysięcy lat. Andyjscy górale żuli ją, by się wzmocnić, a nie odurzyć. Poza tym, zawarte w niej alkaloidy skutecznie pomagają zapobiegać i zwalczać chorobę wysokościową, która dla nieprzyzwyczajonego Europejczyka jest wyjątkowo nieprzyjemna (znajdujemy się na poziomie prawie 5 tys. metrów).
58 mostów
W pociągu jest także „wagon widokowy”. Z jego okien obserwuję, jak skład wspina się mozolnie ku niebotycznym szczytom. Zaczynam odczuwać niepokój, bo droga prowadzi nad coraz głębszymi przepaściami. Nagle kończą się ostre podjazdy. Z tarasu widzę śnieżne czapy i wolno sunące chmury. Osiągamy najwyżej położony punkt na trasie – dworzec Galera (4781 m n.p.m.). Na peronach stoją pielęgniarki. Mają butle z tlenem dla oszołomionych wysokogórskim, rozrzedzonym powietrzem turystów.
Wychodzę z pociągu zrobić pamiątkowe zdjęcie pod tablicą, na której podano nazwę stacji i wysokość, na jakiej się znajduje. Przeszedłem zaledwie 20 metrów, a serce wali mi jak młot. Każdy krok jest nadludzkim wysiłkiem. Kilka spojrzeń i powrót do pociągu. Po kolejnych dwóch godzinach dojeżdżamy do stacji końcowej – La Oroya. Za nami 9 godzin jazdy, 58 mostów, 9 tuneli, 6 ostrych zakrętów i zapierające dech w piersiach widoki. – To naprawdę świetne przeżycie, prawda? – zagaduje mnie łamaną angielszczyzną jedna z pielęgniarek. – Szkoda, że tak mało osób zwiedzających Peru chce to zobaczyć. Wy możecie ich zachęcić, gdy wrócicie do swojego kraju – dodaje. Trzeba jej przyznać rację. Podróży koleją Malinowskiego nie zapomnę nigdy, zaś do wyjazdu do Peru będę zachęcać znajomych. Warto. Słyszę sygnał syreny – pociąg szykuje się do powrotu.